piątek, 28 czerwca 2013

Prosta tarta z kremem mascarpone i truskawkami oraz kulinarnie o Chorwacji

Jak już wspomniałam w ostatnim poście, gips nie przeszkodził mi pojechać na urlop, w tym roku do Chorwacji (ściślej do Dalmacji, a w drodze powrotnej także do Zagrzebia). Jest to na tyle popularny kierunek wakacyjny, że duża część z Was pewnie już tam była. Mimo to i tak opiszę swoje doświadczenia, może komuś kto jedzie tam po raz pierwszy pomoże to poszukiwać w menu nie tylko ćevapčići oraz pljeskavicy (choć to również pyszna propozycja).

Dawno temu usłyszałam opinię, że w Chorwacji wygląda, jakby ich narodową potrawą była pizza. Jak najbardziej można odnieść takie wrażenie, pizzerie są na każdym kroku, a pizza występuje w większości menu lokali, które pizzerią nie są. W niemal każdym lokalu można też dostać różne typy makaronu z mieszanką owoców morza (czasem również risotto i sałatki frutti di mare). Oczywiście jeśli trafimy do dobrego lokalu, to z takiego spaghetti będziemy bardziej zadowoleni niż w Polsce, a to z racji świeżości morskich płodów. A co z bardziej regionalnym jedzeniem?

Naszą podróż zaczęliśmy trzema nocami w Dubrowniku. Tam miałam wrażenie, że potrawy, o których wcześniej czytałam po prostu nie istnieją (a jeśli już przypadkiem zaistnieją w jakiejś pojedynczej restauracji to z pewnością będą zbyt drogie, żeby sobie na nie pozwolić). Na szczęście później było tylko lepiej. Za najlepszą rzecz, jaką jedliśmy z Małżonem, uważamy hobotnicę na buzaru w restauracji Marco Polo w miejscowości Korčula na wyspie o tej samej nazwie. Była to strasznie szczęśliwa pomyłka, ponieważ pomyliły mi się znaczenia i myślałam, że zamawiamy grillowaną ośmiornicę (hobotnica na żaru), a dostaliśmy ośmiornicę w czymś, co można nazwać lekkim gulaszem, czy też potrawką zrobioną z cebuli, pomidorów, czosnku, oliwy z oliwek, wina i ziół (oraz może jakichś innych składników, których nie wyczułam). To był hit wyjazdu, którego już nie udało się powtórzyć, może dlatego, że znacznie częściej na buzaru występują krewetki lub małże. Z hobotnicy jadłam również rewelacyjną sałatkę, w której to ośmiornica stanowiła naprawdę 80% składu, reszta to oliwki, cebula i kapary, które nawiasem mówiąc dopiero w tym roku mi zasmakowały, zawsze byłam wrogiem kaparów. To, że pomyliłam się ze słowem "na żaru" nie przeszkodziło cieszyć się grillowanymi smakami później - kilkukrotnie jedliśmy grillowane pyszne, świeże kalmary w całości oraz ryby. Jako dodatek zamawialiśmy blitvę z krompirem czyli blitwę z ziemniakami zwaną niekiedy blitwą po dalmatyńsku. Blitwa to liście podobne trochę do szpinaku. Blitwa mieszana była z gotowanymi ziemniakami pokrojonymi w kostkę, oliwą i szpinakiem, pycha po prostu :) Z mięsnych dań najlepiej wspominam pašticadę z gnocchi. Pašticada to wołowina szpikowana boczkiem, czosnkiem i marchewką podawana w lekko kwaśnym sosie. Naprawdę obłędna. A jeśli chodzi o desery, to próbowaliśmy dalmatyński deser - rozatę. W smaku przypomina trochę crema catalana lub też karmelowy flan. Jeśli będziecie w Zagrzebiu poszukajcie również štruklji - jest to niby deser, niby danie. W sumie trudno mi to opisać, ale jest to rodzaj ciasta pośredniego między naleśnikami, leniwymi i pierogami z serowym nadzieniem, polane bułką tartą.

Na osobne kilka słów zasługuje fast food. Na początku wspomniałam już o ćevapčići i pljeskavicy. Oprócz tego, że występują w prawie każdym menu restauracji z frytkami, ajwarem i surową cebulą, można je również zamówić w bułce w fastfoodowych okienkach na ulicy (wtedy również są z ajwarem i cebulą). Jednak to co zasługuje naprawdę na uwagę to burek, sprzedawany zarówno w okienkach, jak i w prawie każdej piekarni. Jest to rodzaj tłustego, nadziewanego ciasta zawijanego w ślimaka. My próbowaliśmy z mięsem oraz z serem, ale występował również ze szpinakiem, z ziemniakami, a nawet w wersji słodkiej z jabłkami lub z wiśniami. Uwaga jednak, burek jest strasznie zapychający.

A na koniec o minusach kulinarnych całej tej eskapady. Tu pisałam tylko o tych pozytywnych aspektach i pysznych obiadach, ale gastronomia w Chorwacji jest strasznie nierówna. Dla porównania - na Krecie lub w Rzymie nie zdarzyło nam się zjeść źle, nawet w tanich miejscach. Na Węgrzech też raczej gastronomia stała na wysokim poziomie (poza jednym wyjątkiem potwierdzającym regułę). Nie wiem czy to kwestia naszego szczęścia, ale były tam tylko rzeczy dobre, bardzo dobre i pyszne. W Chorwacji to już zupełnie inna sprawa, wcale nie byliśmy pewni jak trafimy, obok dobrych knajp zdarzały się mocno kiepskawe i dlatego wybieranie knajpy zajmowało nam dużo czasu, a jak już jakąś dobrą ustrzeliliśmy to się jej w miarę możliwości trzymaliśmy (nocowaliśmy w ciągu 2 tygodni w 5 miejscach, więc nie było to zawsze możliwe).

Dziś było o jedzeniu w knajpach, w następnym poście opowiem o innych aspektach około kulinarnych Chorwacji - o winach, napojach, produktach w sklepie itp.

Rozgadałam się, ale czas pochwalić się wypiekiem - tartą z truskawkami. 


Składniki (na formę o średnicy 24 cm):
250g mąki pszennej (dałam typ 500)
160g cukru pudru
150g masła + trochę do wysmarowania formy
szczypta soli
250g serka mascarpone
2 żółtka
truskawki
wiórki czekoladowe, kokosowe lub płatki migdałowe do posypania (opcjonalnie)


1. Z mąki pszennej, masła pokrojonego na mniejsze kawałki, soli (dosłownie czubeczek noża) i 100g cukru pudru zagniatamy jednolite ciasto, przykrywamy ścierką i wkładamy na 30-40 minut do lodówki.

2. Piekarnik  nagrzewamy do 200 stopni. Formę do tarty smarujemy masłem, po czym wylepiamy jej dno i brzegi ciastem. Ciasto rwie się i kruszy, więc nie nadaje się do wałkowania. Nakłuwamy ciasto w kilku miejscach widelcem i wkładamy na 20-25 minut do piekarnika. Po tym czasie zostawiamy spód do wystudzenia.

3. Żółtka miksujemy z resztą cukru pudru na jednolitą masę. Potem dodajemy stopniowo serek mascarpone i dalej miksujemy. Mi się krem na początku nie chciał ubić, trzeba odrobinę czasu. 

4. Krem wykładamy na wystudzoną tartę. 

5. Truskawki myjemy i usuwamy szypułki. Wysuszone układamy na kremie. Ja miałam małe więc użyłam całych, ale można też układać plasterki, połówki itp. Byle ładnie wyglądało :) 

6. Ponieważ ciasto i krem są jasne, posypałam gotową tartę gotowymi wiórkami czekoladowymi, bo brakowało mi optycznie ciemniejszego akcentu, ale równie dobrze można to pominąć, albo użyć wiórek kokosowych czy też płatków migdałowych.

7. Gotową tartę wkładamy na kilka godzin do lodówki, a najlepiej na całą noc. Możemy podać ją z lodami, bitą śmietaną albo solo.



czwartek, 20 czerwca 2013

Fusilli z cukinią w sosie pomidorowo-mascarpone i powrót do świata blogujących

Wracam. Do gotowania, do bloga... I do Was. Dziękuję bardzo wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki i przekazywali mi słowa otuchy, życząc powrotu do zdrowia :)

Niestety jeszcze nie wracam do tańca. I nie do roweru, ani żadnego innego sportu. Powoli z tym, bo dopiero od kilku dni chodzę bez gipsu. Moja ręka nie jest jeszcze w pełni sprawna i czasem boli. Od wczoraj chodzę na rehabilitację i już nie mogę się doczekać, aż nie będę musiała pamiętać o kontuzji. Z tym powrotem do kuchni też nie jest jeszcze tak różowo. Krojenie większych ilości na razie jeszcze odpada. Dlatego bardziej niż zwykle polegam na pomocy Małżona. W poniedziałek zrobiliśmy horiatiki - ja pokroiłam połowę składników, a drugie pół pokroił Małżon, bo mi się ręka zmęczyła. We wtorek zrobiliśmy kurczaka w ananasie - tym razem całe krojenie zostawiłam Małżonowi, sama przygotowałam składniki marynaty, smażyłam, gotowałam ryż... Ale samo to, że mogę wrócić do kuchni to już dla mnie wielka frajda. A jak mi ten kurczak smakował! Chyba jak nigdy.

Nie mogę też powiedzieć, że w ogóle nic nie ugotowałam gdy miałam tą rękę w gipsie. Gotowałam często jajka na twardo i wodę na herbatę :) Raz ugotowałam też zupę grzybową. Z mrożonki i kostki rosołowej. Jak ktoś mi wypomni tę niezdrową kostkę teraz, to normalnie uduszę. Nie dałabym rady wtedy obrać nawet jednej marchewki na bulion. A tak miałam zupę :) Ale głównie gotował Małżon, albo wychodziliśmy do okolicznych knajpek, gdyż i bez żywienia nas miał cały dom na głowie. Z gipsem pojechałam też na wakacje do Chorwacji i tam już zupełnie żywiliśmy się w knajpkach (kulinarna relacja z Chorwacji już wkrótce).

Był jednak w tym całym zagipsowaniu jeden wyjątkowy dzień. Małżon zaprosił mnie do kuchni, został moimi rękami, a ja byłam mózgiem. To było takie gotowanie na trzy ręce. On kroił, wrzucał na patelnię itp. Ja tylko mieszałam zdrową ręką i przyprawiałam. Efekt tego przedstawiam dziś, choć zdjęcia zostały zrobione przed naszym urlopem. Przepis z głowy.


Składniki (na 4 porcje):
250-300g makaronu fusilli (lub innego)
ząbek czosnku
2 suszone peperoncini
2 puszki pomidorów
250g serka mascarpone
1 cukinia
sól
pieprz
2 łyżeczki ziół prowansalskich
1/4 łyżeczki cukru
2-3 łyżki oliwy

do posypania
starty żółty ser
porwane świeże listki bazylii
płatki chili (opcjonalnie)

1. Makaron gotujemy al dente.

2.  Cukinię myjemy, przekrawamy wzdłuż na pół i każdą połowę kroimy w plastry grubości ok. 1 cm. Ząbek czosnku obieramy i lekko zgniatamy płaską częścią noża.

3. Na patelni rozgrzewamy oliwę i wrzucamy na minutę-dwie ząbek czosnku i peperoncini. Po tym czasie wyjmujemy je (chodzi tylko o to, żeby oliwa nabrała trochę aromatu).

4. Wrzucamy cukinię na patelnię, lekko solimy i posypujemy pieprzem, podsmażamy aż będzie półmiękka. Wtedy dokładamy pomidory i mieszamy tak długo aż sos zgęstnieje.

5. Dorzucamy ser mascarpone, zioła prowansalskie i cukier. Podgrzewamy, stale mieszając, aż ser się rozpuści. Wtedy próbujemy, dodajemy jeszcze trochę ziół, soli lub pieprzu jeśli potrzeba i podajemy.

6. Na talerzu posypujemy żółtym serem i porwanymi listkami świeżej bazylii. Ja sobie jeszcze posypałam kilkoma płatkami chili, ale Małżon z tego zrezygnował.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...